Gdy
zadzwonił w piątkowy poranek, by umówić się z Izabelą na
weekend, usłyszał:
- Czaruś, to
niemożliwe. Dagunia w sobotę i niedzielę ma zawody jeździeckie i
muszę pojechać z nią do Sieradza.
- To spotkajmy się za
chwilę. Pewnie odwozisz Dagmarę do redakcji – spojrzał na
zegarek. Dochodziła ósma.
Znał ten rytuał.
Izabela codziennie rano odwoziła córkę do redakcji, albo na
uczelnię, w zależności od rozkładu jej zajęć. Dagmara
studiowała dziennikarstwo, a szlify zdobywała w redakcji „Nowego
Stylu”, albo w programie telewizji śniadaniowej. Niedawno rozbiła
w kolizji swoje auto i nie spieszyła się z zakupem nowego. Nie
mogła zdecydować się na żadną markę, a gdy w końcu wybrała
już model, to kolor jej nie odpowiadał. A poza tym lubiła, gdy
matka odwoziła ją do redakcji, przypominało jej to lata
dzieciństwa i odwożenie do szkoły. Izabela po wypełnieniu swego
obowiązku bycia szoferem dorosłej córki jechała do domu rodziców.
Tam czekała już na nią Barbara z przygotowanym śniadaniem.
Wymyślała dla ukochanej córeczki finezyjne potrawy, podsuwała
smakołyki, pobudzała apetyt…bo to jej szczęście jest takie
mizerne, niedożywione. Kto ma o nią zadbać, jeśli nie matka? Po
śniadaniu obie panie piły kawę i wychodziły na spacer z psem
Barbary. Najczęściej można je było spotkać w pobliskim Lasku
Bielańskim. Po spacerze Izabela jechała do pracy, a Barbara
gotowała obiad. Późnym popołudniem Izabela ponownie i często w
towarzystwie Dagmary pojawiała się w domu rodziców. Czekał tam na
nie ciepły i pachnący obiad, w przygotowanie, którego Barbara
wkładała tyle serca i matczynego oddania.
- Spotkasz się ze mną?
– Cezary ponowił propozycję.
- Nie mogę –
odmówiła. – Obiecałam mamie, że pojedziemy przed południem w
okolice Białobrzegów.
- A po co?
- Na grzyby.
- W listopadzie? –
Uznał jej odpowiedź za żart.
- Nie śmiej się. Po
ostatnich ciepłych i wilgotnych dniach nastąpił wysyp grzybów.
Wczoraj sąsiedzi rodziców przywieźli z okolic Białobrzegów pełen
kosz prawdziwków i podgrzybków.
- Szkoda, że nie możemy
się spotkać – westchnął zrezygnowany. – Tak liczyłem na
rozmowę z tobą, Izuńku.
- Odłóżmy to na
przyszły tydzień – odpowiedziała zdecydowanym tonem. – Umówimy
się po niedzieli.
Ale wkrótce okazało
się, że Izabela znów nie znalazła dla niego czasu. Dagmara miała
koncert w Akademii Muzycznej, w której studiowała dyrygenturę. Nie
była pewna, czy chce swoje życie związać z muzyką, stąd pomysł,
by studiować dwa kierunki. Potem córka Izabeli miała jeszcze
trening jeździecki, zajęcia na basenie, na kortach tenisowych i
wszędzie tam zawoziła i odbierała ją matka. A tu jeszcze Barbara
miała umówioną wizytę u lekarza…
- Czy one zwariowały? –
denerwował się. – Dagmara ma dwadzieścia lat i mogłaby pojechać
na zajęcia tramwajem, albo autobusem…a Barbara ma męża i to on
powinien towarzyszyć jej w czasie wizyty u lekarza.
Było mu przykro, że
Izabela ma dla niego coraz mniej czasu.
Barbara od kilku tygodni
próbowała odgadnąć, kim jest ów tajemniczy brunet i jaką rolę
w życiu jej ukochanej córki zaczyna spełniać ten nieznany
mężczyzna, o którym wiedziała tylko, że jest księdzem i nader
często odwiedza Izabelę w kancelarii, albo w jej domu.
- Ależ, mamo, Czarek to
tylko przyjaciel i nikt więcej – zapewniała żarliwie.
Barbara nie bardzo
wierzyła w te oświadczenia, bo trzydzieści lat temu Izabela
również zapewniała ją, że z Marcinem się tylko przyjaźni i
lubi go może trochę więcej niż innych kuzynów…Kiedy poznała
Krystiana, też był tylko jej przyjacielem i nagle oświadczyła, że
wychodzi za niego za mąż…Intuicja matki podpowiadała jej, że
ten tajemniczy Cezary wkrótce stanie się kimś bardzo ważnym w
życiu jej córki…A ona tak bardzo ją kocha i nie chce by
cierpiała… I przypomniała sobie ten najcudowniejszy obraz…Jej
mała Belunia po kąpieli i wieczornym karmieniu próbuje zasnąć…Leży
obok niej taka słodziutka, pachnąca mlekiem, oliwką i
ciuszkami…Jak to dobrze, że po urodzeniu Izabeli zaczęła
prowadzić pamiętnik. Dziś to jej najwspanialsza lektura, a
wszystkie zapiski zna na pamięć:
„24 maja 1961 r. –
urodziłam ósmy cud świata…moje szczęście waży 3600g i mierzy
50 cm. Kiedy pokazali mi moje dziecko, poczułam, że otwiera się
przede mną niebo...Doświadczyłam cudu…Po raz pierwszy
przytuliłam moją Emmę. Miała takie ciemnoniebieskie, mądre oczy,
takie wszechwiedzące spojrzenie. Wydawało się, że zna moją każdą
myśl. I pomyślałam wtedy, że Bóg wie, co robi zsyłając mi
córkę, dziewczynki są błogosławieństwem dla matek. Gdy ją
ujrzałam, zobaczyłam, że jakieś światło, jakaś smuga padła na
nią, zupełnie jak w jakiejś baśni...A może mi się wydawało? Po
długich debatach nadaliśmy Gwiazdeczce imiona Izabela Emma. To
wynik kompromisu…Witek wymarzył sobie Izabelkę, Belunię, ja
zawsze marzyłam o Emmie. Dziadkowie jedni i drudzy takim wyborem
imion byli okrutnie zawiedzeni. Moi rodzice dla swojej pierworodnej
wnuczki proponowali imię Wioletta i już zwracali się do niej
Wioleczka, natomiast rodzice Witka wymyślili Darię…A w szpitalu
razem z Belunią urodziły się dwie Grażynki i trzy
Małgosie…Cudownie jest powiedzieć moja córka…karmię ją,
głaszczę po główce i powtarzam moje dziecko, moja córeczka…i
to jest ciągle zbyt irracjonalne, żeby to przyjąć jako obiektywną
informację, ale naprawdę mam dziecko….Nie mogę uwierzyć, że to
moje dziecko, że siedziało u mnie w brzuchu i teraz jest obok, cud
normalnie….Na razie uczymy się siebie nawzajem, Izabelka ma
problem z chwytaniem piersi, ja zaś miałam problem z
przystawianiem, ale teraz jest już nieźle….1 lipca 1961 r. –
Belunia uśmiechnęła się dwa razy…bolał ją brzuszek…przytyła
kilogram…Nie wiedziałam, że jak się patrzy na swoje dziecko to
brak słów, żeby opisać uczucia, a jest ich coraz więcej…4
sierpnia 1961 r. – dziś po raz pierwszy zostawiłam Izuńkę pod
opieką babci. Gdy zobaczyłam po dwugodzinnej przerwie moją
córeczkę oszalałam z miłości. Nigdy nie sądziłam, że można
za kimś tak bardzo tęsknić, zwłaszcza za kimś, kto nie odnotował
mojej nieobecności, bo spał…ale widocznie nie ma już dla mnie
życia poza Izunią. Koniec i kropka…8 września 1961 r. –
pierwszy kaszelek i temperatura powyżej 38 stopni…25 września
1961 r. – chrzest Izabelki. Belunia miała na sobie przepiękną
białą sukienkę z pelerynką i futerko. Wyglądała jak
księżniczka. Wszyscy w kościele patrzyli na nią…Pewnie dlatego,
że inne dzieci podawane były do chrztu w becikach przykrytych
różową lub niebieską kapą…3 października 1961 r. – Belunia
po raz pierwszy zjadła nie mleczny posiłek, dostała trochę
startego jabłka. A poza tym jej spojrzenie oszałamia mnie.
Zachwyca. Codziennie uczę się mojej córeczki, jej upodobań,
humorków i uśmieszków. To takie wspaniałe uczucie. Uwielbiam ją
karmić, całować, pielęgnować… Chyba w nikim nie byłam
tak zakochana. Patrzę się na moje małe szczęście śpiące w
wózeczku i wiem, że mam, dla kogo żyć...Niesamowite jest mieć
dziecko, to radość, przerażenie i podniecenie w jednym…Spoglądam
na moją córkę i widzę jak tuli się do mnie, chwyta rączką mój
palec, z drugiej strony widzę, jaka ona jest krucha, wtedy ogarnia
mnie przerażenie…30 października 1961 r. – Izabelka podniosła
pierwszy listek. Zasuszyłam go na pamiątkę...15 listopada 1961 r.
– czwarta nad ranem: Belunia zjadła pokaźną porcję kaszki i
usnęła w moich ramionach. A zaraz potem w pieluszce znalazła się
niespodzianka po pachy. Zawsze mnie ten widok rozczula...I jak tu nie
oszaleć z miłości? Wieczorem w czasie kąpieli dociągnęła
stópkę do buziuni…Niezwykły to był widok…Odtąd się tych
swoich stóp nie może najeść, taki z nich specjał…1 grudnia
1961 r. – została mięsożercą…6 grudnia 1961 r. Izabelka stała
się marudna. Wciąż boli ją brzuszek. Pełno w nim bąbelków,
które nie chcą wydostać się na zewnątrz. Aby jej ulżyć, noszę
ją na rękach całe dnie i noce. Nabrzmiałe dziąsła też jej
dokuczają. Czekamy na pierwszy ząbek…8 grudnia 1961 r. - Belunia tak ładnie na mnie patrzy,
czule i z uśmiechem, wpada w histerię, kiedy wychodzę na dłużej
niż pięć minut. Na pewno bardzo tęskni, jest taka ufna i
bezbronna. Słoneczko kochane. Osiem kilogramów żywego dyktatora.
Królewskiej jejmości. Najwspanialszej istoty na świecie. Za nic
nie oddam mojego miejsca w szeregu...10 grudnia 1961 r. – Cóż za
ulga! Skończył się problem kupkowy. Kupki powróciły do uroczej
konsystencji gęstej musztardy, koloru spożywanych zupek
jarzynowych, częstotliwości akceptowalnej, dwie, trzy na dobę i
dalej śmierdzą jak prawdziwa kupa. Stres mój, zatem zmalał
drastycznie…Izabelka śpi teraz jak aniołek, choć wieczorem
troszeczkę marudziła, pewnie przez to bezczelnie zalegające w jej
brzuszku powietrze; po jego haniebnej ucieczce spokój snu nie jest
już zakłócony…
20 grudnia 1961 r. –
pojawił się pierwszy ząbek, wyrósł tak po prostu wśród nocnej
ciszy…lewa dolna jedynka…bielutka, malutka i ostra…Jutro muszę
zakupić dla Beluni szczoteczkę do zębów…15 stycznia 1962 r. –
Izabelka zrobiła coś, co zaparło mi dech w piersiach i odebrało
mowę. Zachwyciło. Izunia dała mi dziś całuska, a potem
następnego i następnego…Rośnie z niej całuśna dziewczynka…10
lutego 1962 r. – Belunia zrobiła 28 kroczków, trzymana za
rączki…Śmieje się na głos. Pełną piersią. Głośno.
Cudownie. Zachwycająco…1 marca 1962 r. – je sama, tak po prostu.
Dziś położyłam przed nią pokrojoną marchewkę, a ona wzięła
kawałek do rączki i włożyła do buzi. Potem jedzenie nabrało
takiego tempa, że w ruch poszły obie łapki …10 kwietnia 1962 r.
– po raz pierwszy bawiła się w piaskownicy, początkowo panicznie
bała się piasku…24 maja 1962 r. – zjadła swój pierwszy
urodzinowy tort…2 sierpnia 1962 r. – po raz pierwszy zaczęła
przeszkadzać jej zafajdana pielucha i kazała ją sobie zmienić…1
września 1962 r. – nie powiodły się kolejne próby
odpieluszkowania, za to mówi pełnymi zdaniami i tak pięknie woła
„mamusiu’’, używa słów: posie, asiasiam, tituje, co w jej
języku znaczy proszę, przepraszam, dziękuję…1 października
1962 r. - posadziłam Belunię na nocniczek i...krzyk, wrzask,
przerażenie…Bidulka tak się przestraszyła, że serduszko omal
nie wyskoczyło jej z piersiątka, waliło jak opętane.. Mimo że
byłam obok, przytulałam, głaskałam, to nie potrafiłam jej
uspokoić.. Zaciskała rączki na mojej szyi, tak mocno jak jeszcze
nigdy…Z przerażonych oczek sączyły się łezki…Jeszcze długo
płakała. Nie przewidziałam, że tak zareaguje na kontakt z
nocnikiem…10 listopada 1962 r. – Belunia po raz pierwszy wyznała
„mamusia, chocham cie”….5 stycznia 1963 r. - mamy już za sobą
pierwszą kupkę do nocniczka…1 lutego 1963 r. – tak trudno
pogodzić mi się z faktem, że moja córeczka staje się coraz
bardziej niezależna, a ja uzależniłam się od…karmienia jej
piersią. Jestem jak
alkoholiczka. Myślę tylko o tym, żeby karmić jeszcze jeden
tydzień. Mija siedem dni i obiecuję sobie, że odstawię małą od
piersi za kolejne kilka dni. Tak upływa cały miesiąc. Uwielbiam,
gdy Izabelka ssie moje sutki.
Czuję wtedy ogromną więź, której nie da się opisać…”
I tak
dzień, po dniu…niezliczona ilość zapisków w pożółkłych
brulionach, do tego setki fotografii, a wszystko po to, by utrwalić
każdą chwilę życia ukochanej Izabeli Emmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz