Cezary nie rezygnował, w następnym
tygodniu znów zadzwonił do Izabeli i opowiedział jej o swoich planach.
W najbliższą
sobotę zamierzał pojechać do rodzinnego Radomia i odwiedzić grób ojca. Nie był
tam w dniu Wszystkich Świętych, ponieważ musiał wykonywać swą posługę kapłańską
w parafii.
- Jedź ze mną –
zaproponował Izabeli. Uznała to za niedobry pomysł.
- I jak mnie
przedstawisz swojej mamie i siostrze? – Była pełna obaw i sceptycznie nastawiona
do poznania rodziny Cezarego.
- Jako moją
przyjaciółkę – odpowiedział ze szczerością i nie rozumiał obiekcji Izabeli.
- A nie sądzisz,
że sformułowanie przyjaciółka księdza brzmi niefortunnie i co najmniej dwuznacznie?
- Nie dopatruj
się ukrytych aluzji, tam gdzie ich nie ma. A poza tym moja mama i siostra to
rozsądne kobiety i w tej wizycie, nie będą szukały niezdrowej sensacji.
- Bo uodporniły
się na takie niespodzianki? Dużo swoich przyjaciółek zdążyłeś już im przedstawić?
- Owszem…ale
nigdy nie przywoziłem ze sobą pojedynczych egzemplarzy – roześmiał się – A
zawsze w ilościach hurtowych…Po cóż miałem wozić powietrze w samochodzie? Chętnych
nie brakowało…każda chciała zobaczyć moją małą stolarnię, w której robię te
swoje meble.
W końcu dała się
przekonać i wspólnie wyruszyli do Radomia.
- Opowiedz mi
coś o swojej rodzinie – poprosiła, gdy minęli Grójec – Niewiele o niej wiem,
poza tym, że twój ojciec umarł jak miałeś cztery lata i wychowywałeś się z mamą
i o rok starszą siostrą.
- Mój ojciec był
głęboko wierzącym intelektualistą. Studiował na politechnice w Berlinie, ale w
tej części za murem, zwanej wówczas Berlinem Wschodnim. Miał wielkie
zamiłowanie do matematyki, był wybitnym inżynierem, a jednocześnie pięknie
malował i mnóstwo czytał, więcej nawet niż niejeden humanista. I to po nim odziedziczyłem
tę skłonność, że zawsze dążyłem do rzeczy najważniejszych. A co może być
ważniejsze niż nauka i religia? I one jakoś zaspokajały moje tęsknoty – w nich
widziałem poszukiwanie sensu. Ojciec pracował na politechnice w Radomiu, był
zdolnym konstruktorem i akurat jechał do Warszawy by opatentować jakiś
wynalazek, gdy zdarzył się ten wypadek…Było ślisko, wpadli w poślizg, uderzyli
w drzewo…Podróżowali w czwórkę…tamci przeżyli…ojciec nie miał tyle szczęścia.
- To przykre…pewno go nawet nie
pamiętasz?
- Pamiętam tylko migawki z
pogrzebu…i tę pieśń, którą zawsze śpiewa się w takich okolicznościach „Witaj
królowo…’’. Zastanawiałem się wówczas, jaka jest ta królowa, która tam w niebie
przywita mojego tatę i czy jest ładniejsza od mojej mamy…
- Bardzo ci go brakowało?
- Trudno to
określić…po prostu go nie było i nie myślałem nigdy jakby to było, gdyby
żył…Myślę, że ten jego brak wypełniała kochająca mama i siostra. Jeśli chodzi o
Justynę, zawsze wiedziałem, że bardzo mnie kocha i sam bardzo ją kocham.
Zresztą całe moje życie łączy mnie z siostrą szczególna więź zaufania i
miłości. Mamy swoje sekrety i rozumiemy się bez słów. Justysia była pierwszą
osobą, której powiedziałem o moim zamyśle wstąpienia do seminarium. Zresztą tak
jest do dziś. Najpierw sprawy załatwiamy między sobą, potem dopiero mama dowiaduje
się o naszych planach czy pomysłach.
- Właśnie... twoja mama…Jaka ona
jest?
- Mama jako
kobieta wierzy tak intuicyjnie, choć z wykształcenia jest matematykiem. To ona
pokazała mi urodę matematyki. Liczenie, które zwykle utożsamiamy z matematyką,
to tylko jedno z jej narzędzi. Matematyczne morze struktur jest nieskończone.
Obcowanie z nimi dostarcza silnych przeżyć estetycznych, jak obcowanie z
poezją. Wyobrażasz to sobie? I tę miłość do matematyki mama potrafiła
zaszczepić w swoich uczniach. Przez wiele lat była dyrektorką liceum. Jednak
ani ja, ani moja siostra nie kontynuujemy tradycji rodzinnej, jeśli chodzi o
umiłowanie matematyki. Justysia zawsze chciała studiować teatrologię w szkole teatralnej,
ale nie dostała się na te studia, więc skończyła polonistykę i teraz jest
dyrektorem Centrum Kultury w Radomiu. Prowadzi wspaniałe warsztaty teatralne, w
ogóle jest animatorką kultury.
- A jej mąż? Opowiadałeś mi kiedyś
o swoich siostrzeńcach…
- Justynie nie ułożyło się
małżeństwo…Jej mąż wyjechał kilka lat temu do Stanów i ma tam chyba nową
rodzinę, ale oficjalnego rozwodu nie mają. Justysia więc sama wychowuje Kacpra
i Filipa. I nie jest jej łatwo…A jeszcze ten dom…Kupiły go wspólnie z mamą
kilka lat temu. Mama sprzedała swoje mieszkanie, Rafał, mąż Justynki w zamian
za zaległe alimenty też dorzucił jakąś sumę, a na resztę wzięły kredyt. I teraz
spłacają raty.
- To musi im być
ciężko – westchnęła Izabela - Nauczycielska emerytura twojej mamy jest
niewielka, a Justyna zajmując się kulturą też nie osiąga przyzwoitego dochodu.
Powinna postarać się o alimenty od męża. Uwierz mi, że są sposoby, by skłonić
takich uchylających się od obowiązków tatusiów do utrzymywania swoich dzieci.
- To nie takie proste. Justysia jest ambitna,
nie chce się z nim procesować. A poza tym wciąż wierzy, że Rafał wróci i będą
normalną rodziną.
Zamilkli na
chwilę. Spoglądali przed siebie, obserwowali drogę i mijane miejscowości. Za
Białobrzegami odezwał się Cezary:
- Coś ci opowiem…Na wczorajszy dzień
przeznaczona była piękna ewangelia – i zaczął cytować fragment - "Pójdźcie,
błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od
założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a
daliście mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście mnie; byłem nagi, a przyodzialiście
mnie; byłem chory, a odwiedziliście mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do
mnie." Te słowa uczyniłem mottem mojego kazania, wygłosiłem je z wielkim
zapałem, a tu po mszy przychodzi pani w sprawie intencji mszalnych. i od razu w
te słowa: „Bardzo mi się podobało dzisiejsze kazanie księdza. Tak długo ksiądz
mówił, że zdążyłam odmówić do końca różaniec.”
- Oto, na czym polega prawdziwa szczerość i
życzliwość – roześmiała się Izabela, a Cezary dodał:
- Mojej mamie przytrafił się kiedyś
taki szczery uczeń. Spotkał ją w kilka lat po maturze i mówi: „Nic się pani
profesor nie zmieniła, nawet płaszcz ten sam…’’
Wjechali do
Radomia od strony północnej, minęli dzielnicę Józefów, z dużą ilością terenów
niezabudowanych, potem ogromne blokowiska z wielkiej płyty, tworzące osiedle
„Nad Potokiem’’ i skierowali się na południe miasta. Cezary wjechał na
Ustronie, największą dzielnicę Radomia, w której się wychowywał. Mieszkał w
wieżowcu przy ulicy Gagarina. Kilka lat temu matka sprzedała to mieszkanie i wraz
z Justyną zamieszkały w dzielnicy domów jednorodzinnych na Jeżowej Woli.
Pospacerowali trochę po osiedlu, Cezary pokazał jej swoje boisko, na którym
rozgrywał życiowe mecze i zaprowadził ją przed budynek szkoły podstawowej, do
której uczęszczał. Potem podjechali do największego w Radomiu centrum handlowego,
by kupić prezenty dla siostrzeńców Cezarego. Po dokonaniu stosownych zakupów, z
nadzieją, że zadowolą one Kacpra i Filipa, skierowali się na Jeżową Wolę.
Dom matki i
siostry Cezarego usytuowany jest niedaleko kościoła Miłosierdzia Bożego w
spokojnej i zadbanej okolicy. Jest nieduży, ale wygodny. Na parterze znajduje
się sypialnia Eleonory i pokój Cezarego,
a na górze kuchnia, salon, pokój chłopców i sypialnia Justyny. Do domu przylega
niedużych rozmiarów ogródek, na pozostałej części działki zbudowano pomieszczenia
niewielkiej stolarni Cezarego.
Cezary przywitał
się z matką i siostrą, a potem bez zbędnych słów przedstawił im Izabelę.
Eleonora Leńska przeczuwała już od dłuższego czasu, że w życiu jej syna
pojawiła się jakaś kobieta, której nie powinien spotkać. Teraz te przeczucia
sprawdziły się. Sposób, w jaki Cezary spoglądał na Izabelę, utwierdził ją w
przekonaniu, że nie jest to tylko znajoma czy przyjaciółka…Wiedziała, że ta
elegancka, piękna, choć nie najmłodsza kobieta, skomplikuje życie jej synowi i
oderwie go od kapłaństwa.
Justyna natomiast ciepło przyjęła
wybrankę brata, doceniła jej naturalność, bezpretensjonalny wdzięk i szczery,
promienny uśmiech. – Cóż to za słoneczna, otwarta osobowość – zachwycała się
gościem.
- Twoja siostra ma orzechowe oczy –
powiedziała szeptem Izabela, dyskretnie przyglądając się filigranowej szatynce.
- Od urodzenia ma takie…Ale ja kocham
twoje…szafirowe – uśmiechnął się Cezary.
- A ja od dzieciństwa marzyłam, żeby mieć
orzechowe…
- Głuptasku – pocałował ją w czoło,
odgarniając najpierw kosmyki jej włosów. Ten niby nic nieznaczący, a jednak
wyrażający tak wiele, gest nie uszedł uwadze Eleonory…
– O! Jak pięknie pachnie świeżo upieczonym
ciastem – zauważyła Izabela.
- Takim puszystym, biszkoptowym, z morelami,
kandyzowanymi wiśniami, wilgotnymi rodzynkami i słodkim ananasem – dodał
Cezary. - Ze złocistą, lekko rumianą skórką. Rozpękniętą od wyrośnięcia…Ten
zapach nastraja mnie nostalgicznie. Sprawia, że mam ochotę zasmakować w życiu
tego, co najlepsze...- mówił wzruszony - Gdy wracam do domu po długiej
nieobecności odkrywam na nowo jego zapach. Przesiąknięty znajomymi woniami, do
których kiedyś zdążyłem się przyzwyczaić. Na tyle, że przestałem je zauważać.
Moje dzieciństwo pachniało zupą pomidorową, świeżo wywietrzoną na słońcu
pościelą i domowym ciastem drożdżowym. Pamiętam tez zapach grzybobrania,
herbaty z termosu, mgły o poranku, lasu, igliwia, miękkiego mchu, żywicy,
pajęczyn rozpostartych pomiędzy drzewami. Zawilgłych liści. Pod skórą noszę te
zapachy. – Izabela ze wzruszeniem obserwowała Cezarego, który z rozrzewnieniem
przywoływał wspomnienia z dzieciństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz